Lisy. Wszędzie lisy. Biegłem przez zarośla, uciekając drapieżnikom.
Łapami szybko opychałem się od ziemi. Dobiegłem do rzeki, gdzie
skończyła mi się droga ucieczki. Nastroszyłem futerko i stanąłem
naprzeciw wrogom. Już poczułem ślinę jednego nich na moim łebku, gdy
obudziłem się w swoim legowisku. Na swoim powstaniu. Skoczyłem na równe
nogi i poczułem coś mokrego na swojej głowie. Nie była to ślina, a tylko
kapiąca z sufitu rosa. Otrzepałem się i rozejrzałem naokoło. Kilkoro
wojowników spojrzało na mnie pytająco, lecz nie odezwali się słowem.
Domyślam się, że są już przyzwyczajeni. Również milcząc, wyszedłem na
zewnątrz. Po obozie krzątało się już kilka królików. Zerknąłem na stos
pożywienia, zebrany dzień wcześniej. Był marny, po wczoraj mało co się
ostało. Poczęstowałem się koniczyną. Powoli rozpoczynał się dzień, więc
niedługo zapewne wyruszy patrol. Postanowiłem do niego dołączyć.
Ruszyłem w stronę wejścia do obozu, gdzie jeszcze nikogo nie było.
Zwinąłem się w kulkę i z uszami uniesionymi sztywno do góry rozpocząłem
czekanie. Pierwszy członek patrolu zjawił się kilka chwil później.
Przywitałem go i zapytałem o pozwolenie na pomoc w patrolu. Nie było z
tym problemu. Dołączyło do nas jeszcze dwoje patrolujących i razem
udaliśmy się w stronę rzeki, granicy z Klanem Bzu. Droga minęła nam
spokojnie. Szedłem na końcu, wsłuchując się we wszystkie odgłosy, tak,
jakby zaraz miało coś wyskoczyć z krzaków. Pobratymcom to raczej nie
przeszkadzało. Dotarliśmy do samej granicy, gdzie odnowiliśmy ślady
zapachowe, aby nie mieć nieproszonych gości. Usiadłem wyżej na kamyku,
aby mieć lepszą widoczność na drugą stronę. Nigdy nie wiadomo, czy coś
się tam nie czai. Głos przywódcy patrolu wyrwał mnie z czuwania.
Ruszyliśmy dalej. Słońce było już wyżej i robiło się coraz bardziej
duszno. Nie do wytrzymania. Nasz marsz prowadził na północ, a po lewej
stronie z daleka omijaliśmy norę lisa. W tym miejscy byłem bardziej
ostrożny niż zwykle. Jeden z patrolujących złamał pod sobą patyk.
Oczywiście na początku tego nie wiedziałem i odskoczyłem w bok.
Niefortunnie w dziurę porośniętą jeżynami. To nie mogło skończyć się
dobrze.
- Żyjesz? - usłyszałem głos lidera patrolu.
-
Nawet. - Próbowałem sam wydostać się z pułapki, ale to nie było proste.
Króliki pomogły mi. Całe moje futerko pokrywały kolce i czułem pulsujący
ból w prawej przedniej łapce.
- Pomogę ci wrócić do obozu - zaproponował jeden z patrolujących, ale odmówiłem. Poradzę sobie sam. Na szczęście nie nalegał i sam udałem się w drogę powrotną.
Dopiero po kilku chwilach zdałem sobie sprawę, co zrobiłem. A jeśli teraz mnie coś zaatakuje? Nie mam szans na
przeżycie! To idealny czas na atak wrogiego stada! Panikowałem aż do
momentu, gdy nie zobaczyłem ścian obozowiska. Usłyszałem również wesołe
głosy budzących się towarzyszy. Wtedy się uspokoiłem.
Udałem się prosto do legowiska medyczki. Wiedziałem, że jestem tam chyba najczęstszym gościem. Zoti ma mnie chyba dosyć.
-
Cześć... Jesteś? - zawołałem u wejścia. Nie mam zwyczaju jej nachodzić,
więc czekałem, aż zaprosi mnie do środka. Nie chcę jej przeszkadzać, bo
może robi coś ważnego.
Zoti?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz